My – szeregowi prywatni dentyści, jako grupa charakteryzująca się jakąś tam, lepszą, gorszą, ale jednak solidarnością zawodową; Oni – urzędnicy Ministerstwa Zdrowia i funkcjonariusze NFOZ; Nasz Samorząd – czy to jeszcze My, czy już Oni?
Zewsząd słychać głosy niezadowolenia i wołanie o poprawę sytuacji w służbie zdrowia. Skupmy się na naszym, stomatologicznym podwórku. Skoro jesteśmy niezadowoleni, dlaczego tego nie zmieniamy? Czy jesteśmy bezsilni wobec tych, których nazwałem „Oni”? Dużą literą, by nikogo nie urazić. Czy rzeczywiście są niekompetentni, skorumpowani i Ľli? A może wybrany przez nas Samorząd Ľle się stara? Jak duży procent Nas bierze udział w wyborach do Okręgowych Izb Lekarskich? Właściwie należałoby spytać „jak mały”…Na powyższe pytania nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Odsapnijmy więc chwilkę od męczących, teoretycznych rozważań, które do niczego nie prowadzą i przenieśmy się na drugi koniec świata.North Point, osada na pograniczu rezerwatu Indian Delaware, w stanie o tej samej nazwie, USA. Praktykuje tam od lat mój przyjaciel ze szkolnej ławy. Opowiedział mi o pewnym socjologicznym fenomenie, który polega on na tym, że jest Ľle, wszyscy chcą poprawy, każdy uważa, że robi co może, ale nic nie chce się jakoś polepszyć. Przecież, skoro wszyscy dążą do tego samego, wystarczy odrobina wysiłku, by osiągnąć cel. Czy jednak to, czego wszyscy chcą, naprawdę dla każdego z osobna oznacza to samo? (Przypomina mi to sytuację, w jakiej tkwi nasza, rodzima służba zdrowia…)Miejscowi biali traktują rezerwat jak enklawę nieszkodliwych dziwaków, którzy powinni sami rozwiązywać swoje problemy i w ogóle dają sobie świetnie radę. (Podobnie, jak wg niektórych, polscy prywatni dentyści.) Nieliczni turyści widzą w rezerwacie zbiór egzotycznych ciekawostek. W zasadzie i okręgowej administracji i turystom jest obojętne, co tak naprawdę wśród Czerwonoskórych się dzieje. A dzieje się Ľle.Nie wszystkie Indiańskie dzieci chodzą do obowiązkowych szkół. Niektórzy potomkowie pradawnych wojowników często są bez pracy, kojąc niespokojne umysły własnoręcznie pędzonym, kukurydzianym bimbrem. O nastrojach plemiennych kobiet lepiej nie wspominać. Naturalnie, o żadnej dyskryminacji rasowej od dawna nie ma już mowy, tym niemniej punkty (tzw. credits) z miejscowego college`u nie przekładają się na stypendia Uniwersytetu Stanowego. Wszyscy widzą, że jest Ľle i chcą to zmienić. Turyści zatem chcą tańszych pamiątek, biała administracja, zgodnie z zasadą political correctness, chce miejsc pracy dla Indian i szkół dla ich dzieci, sami Indianie zaś chcą żyć lepiej, mniej biednie.Wobec wspólnej woli wszystkich zainteresowanych, czynione są wysiłki mające na celu naprawienie sytuacji lub przynajmniej jej poprawienie. (Jako żywo przypomina to nasz medyczny „okrągły stół”, który się był zawalił.) W North Point wygląda to tak:Biali urzędnicy stanowi i okręgowi składają papierowe deklaracje, pieniędzy żadnych na inwestycje nie proponując. Turystów możemy pominąć, nie ma ich znów tak wielu. Indiański Samorząd rezerwatu puste deklaracje urzędów konsekwentnie krytykuje i odrzuca. Administracja stanowa proponuje więc: „Dajcie swoje pomysły, poszukamy, spróbujemy, może uda się coś poprawić, choć trochę”. Wypisz, wymaluj, nasz okrągły, medyczny stół…Samorządni Czerwonoskórzy nie potrafią jednak dojść do porozumienia we własnym gronie. (Czy my, jako grupa zawodowa, potrafimy?) Zgoda wśród Indian panuje tylko, co do jednego: że przygraniczna, biała administracja jest doszczętnie skorumpowana. Dla przyzwoitości, od czasu do czasu, można usiąść z nimi do stołu (okrągłego?), z góry wiedząc, że niczego to nie zmieni.I tak, na terytorium światowej potęgi gospodarczej istnieją problemy nie do rozwiązania, zupełnie jak u nas, w naszej wielkiej lekarskiej rodzinie.Bardzo proszę nie cieszyć się porównaniem stomatologa do Indianina rodem z książek Karola Maya. Nie wszyscy z nas potrafią żyć i pracować tak szlachetnie, jak Winnetou. Proszę się także nie obrażać, bo z pierwszej ręki wiem, że stereotyp zapijaczonego, leniwego Czerwonoskórego jest kompletnie nieprawdziwy. To normalni, zwykli ludzie, w większości w nienajlepszej sytuacji materialnej. Wśród Indian, jak i wśród stomatologów trafiają się jednostki wybitne i jednostki nikczemne. Tytułowe porównanie nie jest więc ani nobilitujące, ani obraĽliwe. W każdym razie w intencjach, howgh! Broń Boże nie chcę deprecjonować pracy uczciwych społeczników ani z indiańskich Samorządów i Izb Lekarskich. Indianom pieniądze od Wuja Sama należą się, jak psu kość, bo całe Delaware to ich ziemia. Podobno większość urzędników Biura Departamentu Współpracy okręgu North Point to zgraja złodziei i oszustów, zwijających do kieszeni forsę z tendencyjnie nakładanych grzywien. Ale tylko podobno. Pracujący w jednym budynku z moim przyjacielem internista, każący mówić na siebie „Drugi Zasiew”, Indianin, twierdzi rozsądnie, że prawda leży po środku. Tyle to my wiemy. Martwi mnie jednak, że doktor Drugi Zasiew, mimo wykształcenia, obycia i pięćdziesiątki na karku, zupełnie nie ma pomysłu co robić. Gdzie szukać wyjścia z biedy i czym poruszyć mieszkańców rezerwatu, by wreszcie coś wspólnie zdziałali dla samych siebie. Dlaczego mnie martwi, skoro właściwie mnie nie powinny obchodzić amerykańskie prowincjonalne kłopoty! A widzicie Państwo pewne analogie? Bo ja widzę. Dlatego martwi mnie bezsilność indiańskiego lekarza.Problemy rezerwatu Delaware trwają już kilkadziesiąt lat.Jak długo przetrwają nasze?