Rozmaite Instytuty Medycyny Pracy wzięły się wreszcie za temat modny od lat: stres. Gdzieniegdzie wydzielono nawet Samodzielne Pracownie Stresu Zawodowego i te pracownie zajmują się teraz problemem, co drażni nas bardziej: przymusowe chodzenie do pracy, współmałżonek, czy może na przykład dzieci. Chodzi o dzieci własne i całe szczęście. Moje dzieci własne dawno już się wyprowadziły, a wszelkie dzieci cudze poniżej wieku, w którym można się jakoś dogadać, działają na mnie jak płachta na byka. Może kwalifikowałbym się do leczenia w jakiejś Pracowni Stresu Zawodowego? Żarty na bok.
Trafiłem niechcący w Internecie na adres, którego Państwu nie podam, chcąc oszczędzić Wam stresu. Znalazłem tam mnóstwo niespodziewanych informacji, które, gdyby nie moja wrodzona odporność i dystans, jaki mam do otaczającego świata, z pewnością wpędziłyby mnie w depresję. Podają tam rzeczy dziwne i niespodziewane. Cała sprawa jest amerykańska i niekoniecznie musi się przekładać na realia Polski i Europy, tym niemniej sporo pokrewnych elementów widać już z daleka.
Amerykanie lubią się ankietować statystycznie we wszystkich możliwych dziedzinach, a potem wyciągać z tego wnioski. Jak mnie uczono statystyki, to istniała taka zasada, że wyniki każdych badań można zinterpretować co najmniej na dwa, sprzeczne ze sobą sposoby. Nie będę więc tu przytaczał amerykańskich wniosków, jedynie gołe fakty. A z góry uprzedzam, że nie są one optymistyczne.
Oto, ulubionym sposobem walki ze stresem wywołanym pracą zawodową jest dla amerykańskich dentystów alkohol. Ma się rozumieć, badacze dokonujący zestawień trochę się tym martwią, ale nie tak bardzo, jak ja. Żeby wpędzić się w zaawansowaną chorobę alkoholową, potrzeba wielu lat. W Stanach zazwyczaj jest tak, że zanim wiele lat upłynie, dentysta zdąża się dorobić majątku, sprzedać praktykę i żyć z procentów od kapitału. Tam nie ma obowiązku harować do 65 roku życia. Forsa na dostatnie życie jest, bez pracy znika stresogenny czynnik, nie ma więc z czym walczyć i można pić normalnie, w chorobę się nie wpędzając. Teraz: czemu ja się martwię bardziej? Z dwóch powodów. Po pierwsze u nas zawód stomatologa jest w dużym stopniu sfeminizowany. Mój przyjaciel psycholog, który nie jest rasistą i leczy wszystkich alkoholików, nie wyłączając księży i dentystów, twierdzi, że znacznie trudniej jest wyprowadzić z nałogu alkoholika płci żeńskiej. Po drugie – ku memu ogromnemu zdumieniu, okazuje się, że czynniki stresogenne są dla dentystów po obu stronach oceanu identyczne. Wiecie, co wywołuje największe zdenerwowanie w grupie tysiąca ankietowanych naszych kolegów po fachu za morzem? Przeciążenie pracą, konieczność godzenia obowiązków lekarskich z nadmiernie rozbudowaną administracją, roszczeniowi pacjenci, mierne możliwości podnoszenia kwalifikacji i brak czasu dla rodziny. Jakbym gdzieś o tym słyszał bliżej.
Przeglądałem dalej. W samej tylko Kalifornii przyłapano grupę 588 praktykujących stomatologów i spytano, co mianowicie powoduje u nich pogorszenie nastroju, stany depresyjne i w ogóle popycha ich do sięgania po antystresowe dawki whisky. Okazało się, że przekonanie o niedostatecznym prestiżu i uznaniu społecznym zawodu. Nie spodziewałem się (a może tylko się z Państwem droczę), że ich też denerwuje, kiedy bądĽ co bądĽ lekarza, traktuje się jak fryzjera, a często nawet gorzej, niczego fryzjerom nie ujmując.
Wszystko to, co napisałem, mimo nadętego akapitu o żartach na bok, bardzo proszę traktować z niewielkim przymrużeniem oka.
Wśród zawodów medycznych, wydawałoby się najbardziej stresogenne specjalności to chirurgia ogólna, psychiatria, onkologia, anestezjologia może też. Ale my? Niby nie narażamy niczyjego życia, naszych błędów nie kryje ziemia, jak to się pięknie mówi o kolegach chirurgach ogólnych, uprawiamy rzemiosło względnie bezpieczne. Jak mylący jest ten powszechny pogląd, pokazują badania wykonane w Europie, konkretnie w Wielkiej Brytanii w roku 1996. Na reprezentatywnej grupie dentystów wykazano, że każdy z nich ma swoje dominujące Ľródło stresu zawodowego. Tym dominującym Ľródłem dla Brytyjczyków są wygórowane oczekiwania pacjentów, często nieadekwatne do realiów funkcjonowania służby zdrowia w ogóle, a stomatologii w szczególności. No proszę, kto by się spodziewał. Wróćmy na chwilę do Ameryki, która dla niektórych z nas jawi się Ziemią Obiecaną. Pora wszak wyjaśnić wisielczy tytuł dzisiejszego komentarza. Oto wieloletnie badania statystyczne prowadzone z mozołem nad liczbą samobójstw dokonywanych przez osoby wykonujące zawody medyczne dały zaskakujący wynik. I tu niewiele jest do interpretowania, to po prostu liczby zbierane przez kilkanaście lat. Na tle ogółu społeczeństwa amerykańskiego, odsetek samobójców wśród doktorów jest stosunkowo niewielki, ale jest. To dobra wiadomość. Teraz będzie ta zła (dla nas, dentystów). Wśród ogółu doktorów pozbawiających się życia z powodu stresu zawodowego prym wiodą anestezjolodzy. My zajmujemy w tej niechlubnej rywalizacji (uwaga!) drugie miejsce! Dopiero po nas idą psychiatrzy, a za nimi chirurdzy. Nie wiedziałem, że amerykańscy dentyści są tak mało odporni psychicznie na stres.Tym optymistycznym akcentem kończę, życząc Państwu mniej roboty administracyjnej, mniej roszczeniowych pacjentów, a więcej czasu na samodoskonalenie zawodowe i przebywanie z rodziną.